To był jedyny park w mieście. Ono samo szare i brzydkie – kominy, spękane, asfaltowe ulice i niespełnione chęci żeby wyjechać na zawsze.
Za to Park … Jedwabiste ścieżki przecinały bezszelestnie zielone polany, okalały cicho szarobłękitną wodę stawu, uciekały palcom płaczących wierzb, znikały w trawie by pojawić się niespodziewanie w samym środku zarośli.
Tu zastygał gwar wniesiony z rozpędu z krzykliwych ulic. Drzewa zbyt okazałe żeby przejść bez słowa napinały mięśnie – aż kora trzeszczała. Ludzie zazdrościli drzewom.
Ptaki wiadomo – nie ma dla nich żadnych świętości. Śmiechy, śpiewy. Ptaki były szczęśliwe. Wołały się po imionach lecz kto to zrozumie. Tylko szczebiot, żadnej harmonii. Ptaki dzieliły ciszę między siebie, że nic już nie zostawało. Ludzie zazdrościli ptakom. Ich ciszę zabijał łoskot ulic.
Ludzie zazdrościli ławkom. Stały bez pośpiechu pewne swego czaru i posłannictwa. Ważniejsze od swych budowniczych.
Ludzie zazdrościli pszczołom, a one zadowolone zmęczeniem nie miały nawet czasu tego zauważyć.
Pierwsze zniknęły ptaki. Mimo pełni lata. Mimo że nie czas za morza. Z pszczołami trudniej. Chowały się pod skórą ścieżek, między palcami wierzb, zawisały nad wodą, że trudno zauważyć. Ale są sposoby…
Na poranionych literami ławkach coraz częściej zasiadają szare ulice.
Tokio 1996