Oto studencki rajd zimowy, śnieżny, mroźny. Późny październik w obielonych Karkonoszach.
Młodym przypomnę: śnieg to takie białe, zimne. Mróz – jak zamarzanie w nosie, palców w butach nie czujesz, polizanie klamki to jęzora przymarznięcie i stoi się z otwartą japą – tylko czajnikiem odlepisz…
Suniemy na Halę Szrenicką. Słońce, metr śniegu, prawdziwego, nie ryżu dmuchanego z armatki.
Jest pięknie, a nawet ślicznie, rajd! Na górze śliska prosta, las, łąka do szusowania ze sprężynkami na obcasach, gdy ktoś ma dechy, lub na samym tyłku, jeśli ma zad. Cały dzień jechaliśmy i oto urzędujemy. Ela, Basia, Andrzej, Józek (o nim potem), inni. Wielkie schronisko, zacne, pełne zakamarków i kipiącej młodości. Ona tu wrze i się rozbu-chuje, jak się da i gdzie się uda. Uda i nie tylko one. Klitki erotyczne, jakieś komóreczki przytulne, pod schodami, pokoiki dyskretne, pięterka, przytulango, aż paruje…Żyć nie umierać, no chyba, żeby, konać. Wiadomo. Dziewczyny w socjalizmie są większymi hedonistkami. I bywają bardziej bezinteresowne.
Za to wieczorem… piwa zabrakło. No nie! Piwa!? Kurwa o 17.00 godzinie?! Młodzieżą nafaszerowane schronisko, a tu? Taka będzie ta przyszłość narodu, jaka będzie piwa dostawa! Rozruchy na świetlicy? Czemu nie.
W końcu telefon na korbkę załatwił sto litrów.
Przywiozą saniami na Halę. Potrwa, ale browiec będzie. Minął długi czas: nie będzie, koń nie uciągnie sań, za duży mróz, za ślisko, zwierzę się zsuwa, kopyta połamie, beka spadnie, potoczy się, pierdolnie i płynne złoto pójdzie w potok. Potrzebne wsparcie kilku mocniejszych. Powinni wyjść ze schroniska, na spotkanie z koniem. Czy studenci mnie słyszą?! Kiedyś narysowałem plakat w stylu soc-realistycznym. Twarz jakiegoś ?Birkuta? na budowie, który woła: ?Będą dowozić piwo helikopterami!?
Jasna noc, biało, pięknie. Pięknie?! Cudnie!
300 metrów niżej dymiący koń, sanie, woźnica. No to pchamy, trup konia ciągnie zipiąc, woźnica śmiga batem. Nie po nas! Nie bij go!
Potem koń pcha – my ciągniemy, nogi mieszają się z kopytami, giry nie podkute. Sińce sobie robimy. Syzyfem przodu, nie do tyłu.
Ładunek w końcu dociera za kontuar.
Lanie z kija, aż sika na boki. Sam smak. Była to chyba moja pierwsza i ostatnia praca społeczna w real-socjalizmie, którą uczyniłem z godnym zapałem. A browar podawano z sokiem, jak sodówkę z saturatora. Balanga po beczki kres.
***
Pobudka bladym świtem. Coś po 12,00.
Potem urzędowanie na świetlicy, jeden śpiewa, drugi haftuje w kącie, inny się dobiera (w pary), ktoś miauczy, brak mu pary, inny chujami rzuca. Jak to studenci.
Uwaga komunikat: o 16.00 wymarsz do Odrodzenia! Hala Szrenicka – Odrodzenie w październiku, środek zimy, metr śniegu, szlak nocą zawiało. Prowadzi nas nie żaden przewodnik sudecki, bo kilkadziesiąt lekkomyślnych znalazło się pod opieką innego pochopniaka, który o Karkonoszach wie dużo: raz tu był latem.
Noc zapada jak na Saharze. O 17.00 – ciemno, jak w komórce, gdzie mnie w dzieciństwie zamykano za karę.
Na szczęście kiedyś wynaleziono gwiazdy, więc widzę plecy studenta przede mną, a on widzi plecy studentki przed nim, ona widzi plecy… Idziemy plecy w plecy. Mroźno, duje, nie lubią tu nas? Płaskie zaspy, im płaściejsza, tym głębciejsza. Są tyczki, ale rzadkie, tracą się w oczach. Po godzinie nie wiemy gdzieśmy, prze przewodnik do przodu nie patrząc do tyłu, zwiać chce? Udaje, że wie dokąd prze. Niektórzy dostają stracha. Dziewczyny ? Ela, Basia ? oczy jak pięć złotych (od tego są jeszcze ładniejsze)! Czy ktoś odstaje? Odstaje księżyc ? ten to jest gieroj. Wiatr piździ, zaspy rosną, a gwiazdy? Te jakby nigdy nic…Robi się diablo diabelnie i… cholernie romantycznie. Coś by się wyrwało przed zamarznięciem! Młodzi bogowie są nieśmiertelni. Myśli przedśmiertne bywają debilne. Dojdziemy do Odrodzenia, to się ?odrodzimy?. Chwilowo brniemy na sztywno. Grupa już nią nie jest, luźne kupy, to nasz stan skupienia. Niektórzy bardzo odstają. Zaczynam kombinować jak piosenkarz Krawczyk w na dachu w Chicago: ?co ja tu, kurwa, robię!??
Jest groźnie. No zabłądziliśmy nieco. Zamarzniemy, a to tylko Karkonosze. Cała uczelnia w żałobie, a naszym truchłom wstyd, że się tak kretyńsko wpierdoliły w… Zajechało stypą. Co robić? Wracać po śladach. Wiatr je zasypał. Zimno jak w Rovaniemi o 4.00 nad ranem, przekłuwa nas niczym szewc szydłem oficerki, ale przecież my, są nieśmiertelni… Co się szczypać.
I wtedy jeden z uczestników rajdu ? Józek, zwany pieszczotliwie Wytrzeszczem, bo jak coś klarował werbalnie, to rozwierał gały, jak zając trzeszcze, dostaje ataku padaczki. Że on choruje nikt nie wcześniej wiedział, no to już wiemy. Zrywa mu się rzeczywistość, ale nie upada, nie łomocze głową o zaspę, tylko po prostu, jak obalony dyktator Tysiąconogi w jednym ze słuchowisk, dostał amnezji. Nic nie wie. Nikogo nie poznaje, nie wie jak się nazywa, ani gdzie jest. Trzeba go: trach pod pachy i prowadzić, wleczenie – później.
Wiemy tyle: żeśmy są na jakimś obłym grzbiecie październikową zimą w Karkonoszach. Czyli nic, jak ten Wytrzeszcz. A jak naleziemy na Śnieżne Kotły, to możemy nauczyć się fruwać. Jest tam budynek radiowej stacji nadawczej, może jakaś pomoc? Jako reporter byłem w nim kiedyś z mikrofonem. Ale tu, gdzie suniemy, nie ma żadnych Kotłów, oprócz kotła emocjonalnego. Taki rajd! Studencki! Między ciemnością, a ciemnotą istnieje czarna linia. Wnukom się opowie, jeżeli ktoś jeszcze zdoła je sobie, za pośrednictwem potencjalnych dzieci, wykonać. Jako sople lodu dzieci nie zrobimy. I te studia skończyć. Brniemy. Wytrzeszczowi, trzymanemu pod ręce, nogi holendrują na boki. Silniejsza część grupy zaczyna bardziej odchodzić, gdzieś w do przodu szybciej, gonimy ich…Zamarznąć romantycznie? Jak Nowicki w Spirali? Nie ma opcji! Jesteśmy nieśmiertelni.
Nagle gdzieś z prawej, hen, bardzo daleko, może kilometr widzę światełko, mruga. Hej, zatrzymajcie się, coś tam jest! Ratunek?
***
Ruszamy na przełaj w dół ku ognikowi. Zaspy, wądoły, głazy, poślizgi, dzikie zbocze, kosówka, ale coraz bliżej…
Spory budynek. Może to Odrodzenie! Odrodzimy się! Hura, uratowani!
Otwieramy drzwi, jasno, ciepło, ludzie przy barze, za stołami. Patrzą na nas, milczą, gały rozwarte, co to za duchy białe pod postacią stada bałwanów? Marchewki zamiast nosów.
– Dobry wieczór, czy to Odrodzenie?
– Ahoj, dobrý večer.
– ?
O kurwa, gdzieśmy doleźli?! Na krzywe ryło do Czechosłowacji!? Bez zaproszenia, bez paszportów, wkładek paszportowych, bez karty przekroczenia granicy, bez wypełnionych deklaracji celnych, wiz, dewiz, bez koron, bez niczego. Psim fuksem przefrunęliśmy granicę, która nie dzieli, a łączy, lecz bez przesady.
W czeskim schronisku jesteśmy, ale jaja!
Koleś Wytrzeszcz ma najlepiej, bo nie wie nic: Polska? Czechosłowacja? Mogą być i Alpy szwajcarskie. Bełkocze, jemu nevadi…
Opowiadamy skąd i dokąd idziemy. Częstują niektórych herbatą (czaj). Jak stąd trafić do Odrodzenia? Tam, droga ku granicy z Polską, wojsko jej używa. Iść prosto, po kilometrze szlaban. Dzięki wielkie, baj baj, ahoj, naschle…
Kurde, walimy wskazaną drogą. Wreszcie szlaban, budka, słup graniczny, polski wojak WOP:
– Stój, kto idzie?! Zdejmuje kałacha z ramienia, skąd ma wiedzieć, że tu pacyfiści, a nie komando od Herberta Hupki?
Jaką miał minę obrońca granic, polski Szwejk, gdy usłyszał cośmy za jedni, skąd idziemy!
Miał do wyboru: narobić siary z nielegalnym, masowym przekroczeniem granicy w tle: aresztowanie, noc na dołku w Jeleniej Górze, jakieś sankcje, sądy. To dużo osób było! Kupa pisaniny, przesłuchań, raportów, protokołów, wielka kancelaria! A czemu szeregowy nie dostrzegł kto po granicy łazi, koło pióra mu robi?! Dwa tygodnie paki!
Pomyślał żołnierzyk chwilę: ten, co tak pływa w kolanach, to co za jeden? A, nic takiego, to Józek Wytrzeszcz, syn Antoniego. To tylko padaczka.
Tam szlak do Odrodzenia – wytłumaczył drogę.
I spierdalajcie!
Tak to właśnie było, władza ludowa do dziś nie wie, że jej obywatele – przyszłość narodu – zrobili sobie Schengen 45 lat wcześniej. A my żeśmy właśnie nieświadomie zrobili to sobie.
A Józio, miękki w kolanach, pod koniec, wzięty pod ramiona, ciągnął osobiste nogi za sobą, a nie przed.
W Odrodzeniu zasnął na pryczy jak pod miedzą. Rano było lepiej, już kumał co i jak. Wszakoż zniknął ze schroniska, ze studiów i nam z oczu na zawsze. Fajna przygoda.
A peerelowski rajd studencki: ?Schengen? 45 lat wcześniej, szedł i szedł… Sobie dalej. Jak to rajd, bo młodzi bogowie są nieśmiertelni. Zasadniczo.
Niektórzy polegli dopiero później, zdając ogony na zaliczeniach.