W moja ulubiona piekarnia chleba, przed 13,00 odesłała mnie z kwitkiem. Jest 2020 rok.
09.05.2020
Chleb – 1981, czyli przymieszka do braków w zaopatrzeniu. Przejściowych.
Jest Wigilia – 1981, stoję w kolejce po pieczywo przy ul. Sikorskiego, długiej jak ogon Belzebuba. Coś trzaska z dala. Rozdarte sosny pękają z hukiem. To tylko mróz. Cudne śnieguriczki tańczą i wirują. Jest stan zagrożenia. Również brakiem pieczywa. Nogi mam w misce z lodem, palce zbrylone jak paluszki w zamrażarce, a dopiero co tu przyjechałem. Maluchem. Sam koniuszek ogonka… Zimnota jak wtedy, gdy warowałem trzy noce przed Motozbytem po opony. Na Dworcowej znaczy się. Zeszyt, społeczna lista, czytana co dwie godziny. Kto się gdzieś powałęsa – wylatuje. Są nocne rodaków debaty, bo w tym jesteśmy nieladecyjacy. Drzemka na stojaka przy ? 15 gradusach? Czemu nie?
Wracając do 81…
Wtedy nie tak jak teraz, że nie wiesz: więcej piekarni, czy aptek? Dwie piekarenki były na krzyż ? prywaciarze z domiarami, pieczywo też w super-samach, ale mało ich i chleba zero. Oto wojenna Wigilia! Sterczę jak kołek rozporowy, jak szewski ćwieczek, słup zmarzliny w Muzeum Figur Lodowych. Rodzina chleb jeść musi.
Staje za mną niewysoki brodacz. To Ryszard Rowiński, redaktor z Nadodrza. Znaliśmy się, przynosił do radia słuchowiska, które adiustowałem, obrabiałem, szykowałem do produkcji taki ?executive producer? żem był.
– Cześć.
– No, cześć..
– Po chlebek?
– A jak!
– No to postoimy.
Gadu ? gadu, paplu ? paplu, szczebiu ? szczebiu… świergolimy sobie, jak to faceci, o polityce i o innych dubach smalonych. Czas mija, a my tu dwaj ?nie tylko geniusze, ale i?… dziennikarze, hoł hoł hoł! To znaczy on tak, całą, gębą brodatą, ja redaktor. Wydawniczy zaledwie, bez wierszówki, zasadniczo ciura obozowy, ku dziennikarstwu do cholery kilometrów jeszcze, ze 100, albo i 300. Do lady w piekarni za to jeszcze dalej. Kolejka trwa. Chwilowo grzeję się spirytualnie w blasku Rysia Rowińskiego.
Czas płynie. Wtem po ogonku wali hiobowo – jobowe tsunami: chleba nie wystarczy! Jeszcze tylko pięć bochenków zostało, reszta proletariatu odejdzie z kwitkiem. Uuuu – wyję. Jednak nie rozchodzimy się. Nadzieja. A nóż – widelec coś dorzucą? Jednak widelec, czyli bryndza, szpindel. W sklepiku: ?Niemaszchleba?, jak ta wymarła wioska pod Gubinem, co władzy ludowej średniowieczna nazwa jakoś się nie zwidziała, więc Chlebowo – nowa – jej się przywidziała i cześć. Mieszkańcy? ?Morda w kubeł!? Robiłem o tym reportaż (nagrodzony w konkursie). Zapraszano mnie do domów starych Zabużan, doznałem zapachu smażonej słoninki z cebulką (?do słoiczków znaczy si?) co za aromat!
A tu i teraz: jak to? Pierwszy raz w życiu Święta bez bochenka? Załamka…
Rysio nagle zapodaje tekst:
– Masz ponoć samochód?
Co miałem nie mieć.
– No to jedziemy do Świdnicy, może tam jeszcze…
Pojechalim…-śmy. Pyr pyr pyr maluchem, na letnich oponach (innych nie znano), 15 stopni mrozu i śnieży. Przez Wilkanów prergrynujemy…
Jest Świdnica – piekarnia stoi jak piramida Cheopsa. I jak ona zamknięta. O kurwa! No nie. Kołowacizna na amen…
– Może od tylca by zajść, gdzie mąkę dowożą, ?sklepowa daje od tyłu?? Obchodzimy budynek. Są drzwi, otwarte. Skrzypienie ? łłiiiii… Ostrożnie włazimy, żeby nie podpaść, tematu nie zagnać… Cel jest jedyny: chleb.
– Halo, jest tu kto? Halo, halo!
Baniasta, postać męska w półmroku zajaśniała, zapromieniowała nienaturalnie. ?Wesele w Atomicach?? A toć Świdnica. Za białą damę robi facet?
Ryszard, jak mały rycerz staje, ale zagaja pokornie:
– Bardzo przepraszamy, czy znajdzie się u was trochę chleba dla dwóch dziennikarzy?
– Głodni panowie? Poczęstujemy ? odpowiada biały duch.
– Nie chodzi o to, dziękujemy, ale w Zielonej brak chleba? Klaruje Rysio.
– Na Święta, znaczy zabrakło ? to ja dosadzam tekst…
Zjawa to piekarz. Trochę drapania się za uchem, przesuwania czapki daszkiem w górę, krygacji…W końcu jesteśmy na magazynie. Pusty. Drewniane póły i… cztery ostatnie, złociste bochny! Cenne jak sztaby złota Glapińskiego, tamte nie pachną, nie chrupią i się nimi nie nażresz.
Mili fejs-zbukowicze, chleb to w socjalizmie to pierwszorzędny był. Jeżeli był.
I tak oto kupiliśmy pieczywo wiejskie, spod lady i od tylca i wolne od podatku. Cena umowna.
Odwiozłem Rysia Rowińskiego do domu pożyczylim-śmy sobie wesołych Świąt.
Wróciłem na łono rodziny, jak jaki zdobywca, średnio-duży Mogoł Tamerlan Timuryd, czy inny Aleksander Niewielki ? Macedon w Persyji, cholernie szczęśliwym był.
A co rodzinka? Długo podrzucała mnie do góry?
Nic podobnego!
– Tyle roboty, gdzie się szlompisz? Chleb kupiłeś? Zapomniałeś!
– Ożeż wy…!
Żartuję: rodzinka była w niebo błękitne wzięta.
Świdnickie pieczywo i inne wety wigilijne wyżarto szybko, po czym dano nurka w prezenty.
A te opony w Motozbycie to wystałem. W trzy noce dwa ogumienia, na tył, bo ciut większe. Po tyle dawali. Za to, trzeba trafu, akumulatory rzucili (byle oddać stary, bo ołów)!
Sam Pan Bóg bardzo się zdziwił, gdy Go jakiś Rutkowski od dołu, za nogi złapał.
Do szczęścia niewiele potrzeba: bochenek z piekarni, dwie opony i akumulator. Hip hip, hu… chu…?
A ten chleb, to pierwszorzędny był! Dzięki Ryszardzie.
Jakiś morał? ?Po co to komu!? (ulubione powiedzonko A. K. Waśkiewicza).
Czemu więc to-to wszystko tu wklepałem?
Tak se wklepałem.