Po prostu podejdę. Powiem dzień dobry, dziękuję czy coś takiego. Będę miły. Powiem ? ładnie Pani wygląda, ma Pani taką ładną twarz. Taką delikatną. Uroda w czystej postaci. Taka akurat dla mnie.
Kiedy kładę się spać, modlę się o ten sen. Tą wizję dla której warto żyć. Nieskomplikowanej miłości. Tę, kiedy idę wąską dróżką przez pole. Ty siedzisz na trawie. Patrzysz na mnie. Uśmiechasz się. Nic poza uśmiechem, żadnych podtekstów. Gdzieś w kącikach oczu czai się tylko marzenie o trójce dzieci i wiejskim proboszczu, któremu wręcza się plastikową torbę ze świeżo oskubaną kurą. On patrzy na twój rosnący szybko brzuch i jest dumny z ciebie, że tak po bożemu ? dziecko dopiero rok po ślubie. I już o chrzcinach mówi. A ja mijam cię na tej łące nie bacząc na kąciki twoich oczu, chociaż trochę kusi mleko co rano ciepłe w ogromnym, beżowym kubku z widokiem Paryża. Mijając cię więc odwracam głowę i zwalniam kroku. Staram się żebyś nie zauważyła. Czuję się jak złodziej, który kradnie po raz pierwszy więcej niż jest mu potrzebne na codzienne wydatki. To już nie złodziej, to bandyta żądny krwi. Dlatego odwracam się powoli nienawidząc siebie za tę słabość. Odwracam się i podchodzę powoli gorączkowo myśląc co powiem. Serce wali w gardle jakiegoś pieprzonego marsza. Nie nadążam za nim krokami. Jest mi słabo. Jeszcze można zawrócić. A jeśli za późno, to zapytać po prostu o drogę dokądśtam ? choćby do Paryża, pomyślisz, że głupi. Posmutniejesz i nawet nie dowiesz się nigdy, że to był twój ratunek. Że właśnie uniknęłaś tego szaleństwa ze mną, i rzucania szklanką z whisky o ścianę. I talerzem przez okno. A może nie mam prawa wybierać za ciebie. Stawiać się w roli Boga. Decydować, co dla ciebie dobre. Myślę tak, ale zbliżam się nieuchronnie. Coś trzeba będzie jednak powiedzieć. Cokolwiek. Przynajmniej o tym zdecydowałem.
Staję więc przed tobą ? zagadką, tobą ? ucieczką, tobą niewiadomą. Stoję i milczę, sekundy z czoła spadają ? kap ? kap, na ziemię. Dopiero teraz widzę kaczeńce wbite w trawę. Jest powód. Pytam głupio o żółte kwiaty, że też kurwa nie można ich porównać do twoich oczy. Pytam – ty rozumiesz, że pytanie o kwiaty jest pytaniem o twoje imię. Odpowiadasz więc cokolwiek a ja zaczynam rozumieć, że nie imię jest ważne ? imię jakich tysiące. Wiem już, że muszę ci nadać nowe. To którym będziesz należała tylko do mnie. Nawet wtedy kiedy ten sam proboszcz będzie chrzcił nie moje a twoje dziecko. Będzie poklepywał po ramieniu innego faceta z tłustą kurą w reklamówce.
Tego się nie spodziewałaś ? że tak szybko znajdę to imię przynależności. Że stajesz się moja coraz bardziej. Moja każdą sekundą spędzoną wspólnie na milczeniu o czymś co nigdy nie nastąpi. Że chwile są nieodwołalnie nasze i nic na świecie tego nie zmieni.
Widzę strach w twoich oczach. Strach wywołany niespodziewanym obrotem sprawy. Że to wszystko tak nagle i nieodwołalnie. Chwilę jeszcze porównujesz mnie z człowiekiem którego twarz widywałaś w snach nieostrą, prawdziwą zagadkę. I tak już miało być zawsze. Przyzwyczaiłaś się do tej myśli, z nią budziłaś się rano i zasypiałaś w środku nocy wpatrując się w okno za którym nie było nawet ciemności. Wszystko było tą twarzą, tą spokojną nierealnością odgradzającą cię bezpiecznie od życia. A tu nagle ja ? całkiem realny. Podchodzę i wyciągam z twojej podświadomości odpowiedzi na pytania, których nie zdążyłem nawet zadać. Pytania o wszystko ? odpowiedziane w jednej chwili bez twojego udziału.
Jeszcze jesteś trochę zła, że te pytania tak bez twojej woli. Choć to w końcu ulga ? przecież niczego nie mówiłaś, w końcu mogłem źle zrozumieć. Albo zapamiętać niedokładnie, niewłaściwie odczytać akcenty, przecinki poprzestawiać siłą wyobraźni, mocą nadziei.
Stoimy przez chwilę naprzeciw siebie. Praktycznie odczuwam relatywizm czasu. Mija pół minuty a czuję, że starzeję się w tym miejscu. Że to zbyt długo, trzeba jeszcze pożyć, pomarzyć, podoświadczać życiowych alibi.
Patrzę ci w oczy niecierpliwie i nagle paciorki sekund twarde wżerają się w każdą komórkę, paląc nadzieje. Wstajesz ??to są kaczeńce proszę Pana.? Stoisz jeszcze chwilę i nagle jak na zwolnionym filmie odchodzisz w życie bez punktów stycznych, nie licząc reklamówki, księdza i kury.
Ja stoję jeszcze chwilę. Staram się zapamiętać choćby odchodzące ramiona i delikatne wycięcie na biodrach twojej głupiochabrowej sukienki. Potem spokojnie ruszam w przeciwnym kierunku. Myśli zabijają się nawzajem cicho, cichuteńko. Gdy umrą myśli jedna po drugiej zrozumiem znowu, że muszę tu przyjść w jeszcze jednym życiu. Rozpętlić to cholerne dejavu, przeciąć choć jedno malusieńkie ogniwo. Zmienić choć na tyle, żebyś poczekała jeszcze chwilę, może z głębi niepamięci przeskoczy jakaś iskra, zbłąkany jakiś elektron, może światło inaczej padnie na moją twarz, a wtedy ty powiesz ? ?pieprz te kwiaty nie ma czasu, muszę się jeszcze spakować?. I wtedy kościół ten sam maleńki jak z obrazka i proboszcz i kura i nawet reklamówka ? wszystko układa się w pewną całość. Całość której zawsze szukałem.